Tam, gdzie rosną narcyzy.

To były czasy, kiedy ludzie wycinali siebie z tektury. Tektura była gruba, nieelastyczna. Ciężko się było do niej dopasować. Kiedy daną postać raz wycięto z jakiegoś powodu tak, a nie inaczej, z jedną nogą krótszą od drugiej, nie było rady. Trzeba było iść przez świat kulejąc. Jeśli przycięto komuś głowę tak, że wyglądała jak mało udane kanciaste jajo, też nie było zmiłuj się. Codziennie rano nakładało się na krzywiznę głowy kapelusz, nawet zanim podeszło się do lustra i przestąpiło próg.

Lustra to drugi temat tamtych czasów. Lustra były rzadkością. Fakt, występowały. Ale były raczej zbyteczną fanaberią. Zamiast luster na ścianach, ludzie przeglądali się w oczach innych. A że kolorów oczu było wiele, wiele było też odbić.

Pewnego poniedziałku (chociaż tekturowi ludzie zawsze przestrzegają przed poniedziałkami) Zeta upodobała sobie chłopaka, którego spotkała na ulicy. Wysoki. Przez kapelusz wydawał się jeszcze wyższy. Szedł na autobus. Kroczył z miną człowieka, który ma w sobie zbyt dużo dostojeństwa i godności, żeby się spieszyć. Ale który, wie gdzie i dokąd idzie.

Wyobrażała sobie, jak co rano jedzie do pracy, załatwia przeróżne sprawy, rozmawia z ważnymi ludźmi. Wyobrażała sobie, jaki musi być piękny, pod tym histerycznie dużym cylindrem, który zawsze miał na głowie. Z czasem zaczęła go obserwować. Co rano pojawiał się na przystanku o tej samej porze. A ona, każdego ranka, sama idąc na przystanek, pozdrawiała go najdelikatniejszym i najmniej nachalnym z porannych uśmiechów. Chłopak przeglądał się w uwielbieniu odbijającym się od luster jej nieprzyzwoicie zielonych oczu.

Zachwyt Zety nad jej wyobrażeniem o chłopaku rósł z dnia na dzień. Z czasem stał się tak wielki, że zaczęła się bać, że nie zmieści się pod budkę przystanku z całym tym swoim zachwytem.

Nie wiedziała, że chłopak wcale nie jeździł do pracy. Codziennie jeździł w inne miejsce. Mitrężyć czas. Przypatrywać się psom sikających po oponach samochodów. Patrzeć, jak ptaki defekują się na ubrania przechodniów. Wracał do domu regularnie, punkt 18.00, doglądać swój ogród narcyzów.

O tym nie wiedziała. A on nie wiedział, że dziewczyna, której wzrokiem karmił swoje narcyzy nosiła soczewki.

strzalkos

​Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na wiosnę i na Facebooka. Much love!

22 myśli na temat “Tam, gdzie rosną narcyzy.

  1. agentchaosu

    Duże pole do interpretacji :) Od razu przyszło mi na myśl, że wysoki jegomość niepozornym krokiem wracał do swojego domu i patroszył swoje ofiary z wnętrności, po czym robił z nich obiad. Specjalnie wyselekcjonowanymi resztkami swoich ofiar, których nie zdołał zjeść – karmił krwiożercze narcyzy, które z pewnością nie były normalnymi, rosnącymi sobie w ogródku kwiatkami. A sam koniec urządził sobie krwisty deser – goszcząc ów zadłużoną w nim pannę na takim oto, wystawnym obiadku w swojej przytulnej kawalerce. Gdy było już po wszystkim – wydziabał jej oczka i zrobił swoje. Zbieżność z personą Hannibala – przypadkowa :D

    Polubione przez 1 osoba

      1. juliasz

        Oj tam, zaraz głupio. Nie można znać wszystkiego. (Pomyśl, jakim strasznym miejscem byłby świat, w którym masz przeczytane WSZYSTKIE książki. Brr!).

        Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.