✾ Stokrotki w zębach, gerbery na podłodze.

IMG_1626

/ fot. S_sylwia™

Kiedyś myślałam, że szczęśliwy dom to taki, w którym jest więcej doniczek niż butów, bluszczyk pnie się po półkach, kolce kaktusów lśnią w porannym słońcu, liście palm opierają się leniwie o okno. 

U nas co rano rozpierduchen. Bukiet stokrotek zerwanych przy torach przestał być bukietem koło drugiej. W nocy czyjaś ciemna i kosmata łapa wyrzuciła go z wazonu i poroznosiła stokrotki po całym mieszkaniu. Kilka godzin później zeschły się mało spektakularnie i mało symetrycznie. Potem nasze ciężkie od przerywanego snu i strug deszczu na dachu stopy rozdeptały je na płask. Doniczki? Tak, gliniane i tylko na podłodze. Kwiaty? Trzykrotki i palmy. Mało gramotne połączenie egzotyki z lokalnością. Te są dozwolone, nie powodują alergii, nie trują. Można się na nie rzucać i je zjadać jak wiszące nad głową skumulowane płaty karmy. Tak na serio? No tak. Monstera i to nie zwykła klasyczna ciężka monstera ze skąpymi wycięciami w liściach, ale monkey mask, piękna, podziurawiona jak według szablonu. Kupiłam ją miesiąc przed przeprowadzką, miesiąc przed wzięciem czarnego, dymnego futerka. Potem ktoś mi powiedział, że monstera jest przecież trująca dla kotów. Brawo. Brawo ja.

Upchnęliśmy więc monsterę w najmniej reprezentacyjnym miejscu, w miejscu gdzie regał z książkami przestaje być regałem z książkami, a staje się rumowiskiem pełnym starych zapalniczek z Wysp Kanaryjskich, które zardzewiały zanim ktoś zdążył nimi odpalić fajkę o smaku bananów, tam mają tak obłędnie dobre fajki o smaku bananów, że warto polecieć do Maspalomas choćby na te kilka buszków.  Egzotycznie. Tam więc upchnęliśmy monsterę, żeby żaden odważny pazur nie oderwał liścia w nocy i nie pożarł go w nagłym zrywie głodu.

Trzykrotka? Nie jest gwiazdą Instagrama, a kiedy się ją dotknie, gubi swoje zielono-fioletowe listki, a kitku przybiega na plaśnięcie pierwszego liścia o podłogę i zabiera się do ogryzania zielonego opadu. Doniczki przekopuje nocami, tak że kiedy już wstaniemy, a zawsze wstajemy za późno, o tę jedną chwilę za późno, to już mamy naszykowaną dróżkę z czarnej ziemi na panelach w salonie. Kwiatki nigdy się tu nie nudzą. Truchleją wieczorem i wstrzymują oddech aż do rana.

Najbardziej boją się widoku też mięciutkiej, dymnej łapy zakończonej haczykami ostrych pazurków. Kiedy to bezlitosne, dymne futerko zostało do nas przywiezione w wiklinowej transportece i czerwonym kubraku to pierwsze co zrobiliśmy, to nie zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Najpierw musieliśmy zdjąć zasikany kubrak i dobrze wyżąć go w zlewie. Zapach ciepłego, zleżałego moczu Kiki rozszedł się po pięćdziesięciu metrach mieszkania, a Kiki już obmiałkiwała wszystkie kąty. Nazywała komody, lampki i fotele w swoim języku. Chciałam ją nazwać Avonlea, bo tak jak Ani z Zielonego Wzgórza, a potem tytułowej Ani z Avonlea nie zamyka się jej buzia. Chciałam też spełnić swoją wieloletnią fantazję, żeby wszyscy w moim domu nazywali się na literę “A”, tak jak w Akademii Pana Kleksa – on przyjmował tylko uczniów z imionami na tę literę. Na starcie miałam ułatwione zadanie – Agata, Adrian. Avonlea brzmiało aż nazbyt dobrze. No właśnie, okazało się, że na tym imieniu Adrian łamał sobie język, zęby na nim zjadł, a i tak nie weszło. Wjechała więc kolejna propozycja. Raven. Czarny kruk. Czemu nie? Dymna, dumna koteczka. Próbujemy. Do tego marzyło mi się też dostojne i adekwatne kocie nazwisko. Kotka moich rodziców nazywa się nie bez powodu Kendra Pazurczak i to ja byłam dawcą tej nazwy. Stwierdziliśmy, że w przypadku dymnego futra dobrze podpasuje “von Dymkos”, przywodzące na myśl holenderskich baronów i jednoznacznie nawiązujące do dymności. Pierwsza wizyta u weterynarza zweryfikowała moje leksykalne zakusy. Kitku wjechało na weterynaryjną leżankę z zamkniętym, załzawionym oczkiem, a weterynarz otwierając książeczkę zdrowia zapytał:

– Imię?
Odchrząknęłam i wzięłam głębszy oddech, żeby wystarczyło mi go do końca:
– Raven Avolnea Kiki von Dymkos.

Weterynarz uniósł brwi aż po swoje, nietknięte botoksem, ale za to tknięte niejedną zgryzotą czoło (reszta weterynarza była skryta pod maską) i spytał:

– Jak to się pisze?
Kitku w tle płakało i na przemian tarło łapą oczko. Nie było czasu.
– Pan napisze “Kiki”, tak będzie dobrze.

No i w książeczce zdrowia wypisał cztery duże, drukowane litery K – I – K – I. Maść pomogła po tygodniu, odstawiliśmy po dwóch. Kiki pozostała Kiki. Zaczęła reagować na swoje imię i patroszyć nocami kwiaty. Teraz już wiem, że szczęśliwy dom to taki, w którym w czerwcu co rano rozdeptujesz stokrotki na panelach.

Kiki pochodzi z Fundacji Kocia Wyspa, która mieści się w Stalowej Woli, ale dowozi kotki do Krakowa i okolic. Mamy ją dzięki uprzejmości Pani Kasi i Natalii, którym prawdopodobnie nigdy nie będę umiała się wystarczająco nadziękować ♥

56 myśli na temat “✾ Stokrotki w zębach, gerbery na podłodze.

  1. skowron pisze

    Mieliśmy w domu, gdy byłem dzieckiem, rudzielca i kurcze, mam nawet w albumie jego zdjęcie – może napiszę article?

    Z pewnością jednak chcę tu i teraz napisać, że zwykle nie nadawaliśmy kotom imion, ten jednak zwał się… no właśnie…

    Za młodu – mruczuś
    W średnim wieku – mruczek
    A stary, wiadomo – mruk

    Zmarł w dostojnym wieku ośmiu lat, bo to wioska i walczył wtedy chyba z innymi kotami albo może nawet tchórzami czy psami, nie wiem.

    W każdym bądź razie nasz dzielny rudzielec, już wtedy mruk, zagubił się na całą zimę, a na wiosnę znalazłem jego, no cóż, doczesne szczątki.

    Wychynęły spod topniejących wiosennych śniegów…

    Ech, aż prawie się wzruszyłem na jego wspomnienie :)

    Dziękuję Agato za obudzenie we mnie dawnego kociarza :)

    Polubione przez 1 osoba

      1. skowron pisze

        Niedaleko domu biegnie droga, może nie przesadnie ruchliwa, lecz jednak – biało czarny koteł został potrącony, smutny to był widok. Skonał na rękach mojego taty i od tej pory jakoś już nie mieliśmy kota…

        Polubienie

  2. My Name

    Powiem, te nazwy… Myślałem, że połamię sobie mój wewnętrzny głos w sumie nie wiem dlaczego tak ciężko ten Twój wpis tak mi się czytało? Może jestem przyzwyczajony do wpisów kumpla który pisze nie tak artystycznym i bogatym językiem?
    Niemniej dzięki temu „połamanemu językowi” czuję dzieło no i wszystko ułożyło się w całość jak kostka rubika, choć większość łapie raczej intuicją niż rozumem ;)

    Pozdrawiam!
    Ps.: Ja tam wolę pieski od kotków ale ty jesteś kobietą a ja facetem stąd zapewne ta różnica ;P

    Polubione przez 2 ludzi

      1. My Name

        Po prostu mój mózg nie jest dostosowany do takiego słownictwa ;-)
        Ale dzięki tobie miałem jazdę bez trzymanki i mogłem sobie poćwiczyć łamańce.
        Na pewno nie jest to wpis typu prosto i gładko ale też ma swój urok ;-)

        Polubienie

  3. Ingrid

    W mojej rodzinie przez długi czas koty nazywały się Mizia(k), cała dynastia, z numerami of kors. W chwili obecnej wszystkie trzy koty mają imiona od swojego umaszczenia, Kiki pewnie by została u nas Dymką (a może nie, mamy Siwą, która jest w ponad połowie biała).
    Co do litery A – hmmm, może A’Kiki (jak A’Tomek)?

    Polubione przez 2 ludzi

  4. telemach

    Ładne. Koty reagują na swoje imię. Każdy kot reaguje. Mój reaguje wzniosłą obojętnością.
    Szkoda tylko, że swego odbicia w lustrze nie potrafi rozpoznać. Co różni go od małży, albo kruka. Te potrafią.

    Polubione przez 2 ludzi

      1. telemach

        Mógłbym napisać, że z literatury fachowej, ale wybiorę bardziej rozwiązłe wyjście i przyznam, że porypały mi się małże z ośmiornicami i kałamarnicami.
        Człowiek jest istotą ułomną. Też.

        Polubione przez 1 osoba

    1. skowron pisze

      Wow – nie wiedziałem, że koty nie przechodzą testu lustra!

      Chyba wszystkie człekokształtne się łapią…

      Więcej takich ciekawostek przyrodniczych, lecz jednak z pogranicza ontologii, proszę :)

      Polubione przez 1 osoba

  5. Pani Optymistka ( slowemzapisane )

    Kiki – czuje że to nie zwykły kociak. Pewnie indywidualistka i spryciula :) Miłość do pana Louisa tak jak u was przyszła z czasem. Na początku był żal bo ktoś go podrzucił, potem przyzwyczajenie a teraz pełna miłość która tupie na swoich czterech łapach za mną gdy tylko przekroczę próg domu.

    Polubione przez 2 ludzi

  6. robrac

    Wszystkie moje koty były przez pewien czas „bezimienne”… Ostatni kazał w końcu mówić do siebie Cotton. Nie, żadna tam Bawełna, po prostu wlazł w pudełko farby o tej nazwie… W fazie aktywnej to po prostu ‚kot on’, kiedy „odpływa” na kanapie, z ufnie odsłoniętym brzuchem, jest w fazie ‚kot off’… Szczęśliwie, rośliny „użytkowe” znajduje w ogrodzie. A kotka sąsiadów miała na imię Ucieczka – zgadnijcie dlaczego…

    Polubione przez 3 ludzi

  7. Bet

    Hi,hi, gdzieś słyszałam, że „szczęśliwy dom gdzie pająki są”. Tego byś pewnie nie chciała więc zamień pająki na stokrotki i będzie w sam raz.
    Z tekstu bije szczęście i ciepło. Niech tak już zostanie:)

    Polubione przez 3 ludzi

  8. tropemniepodleglej

    „Kiki” kojarzy się z pierwszym okrzykiem szlagieru Beastie Boysów „(You gotta) fight for your right (to party!)” – Kick it! Dużo cierpliwości w niwelowaniu skutków nierównej walki kot kontra reszta świata roślinnego ;)

    Polubione przez 2 ludzi

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.