Chełbie to krążkopławy.

rewa-nie-rewal

/ fot. Adrian Gamoń; Rewa, wrzesień 2019

quotationPo 20:00 niewidzialny właściciel domu wyłącza wifi, duże, włochate pająki spływają wzdłuż ścian i czasem nawet wiatr odpuszcza. Przed zaśnięciem przeglądam polaroidy z rana. Prześwietlone przez aparat albo wykrzywione przez randomowych ludzi, którym wtykaliśmy w ręce różową, plastikową skrzynkę.

1

Pokój z widokiem

– Przepraszam, pan jest właścicielem? – uchylam drzwi do pokoju. W zasadzie robi to bardziej przeciąg niż ja. Zamknięte, dwuskrzydłowe okno przepuszcza tyle bryzy co otwarte na oścież drzwi.

– Ja wiem, o co chodzi, że głośno – w drzwiach łyska  wydzierane ramię, a potem równie wydzierana głowa. Kolory na potylicy tańczą jak światła w nie tak wesołym miasteczku – my tu się zaraz z kolegami znosimy na dół. Za godzinę będą Ukrainki posprzątać, to będziecie mogli wejść.

Ziomek ma żyły na rękach splątane jak grube liny pokładowe. Przerzuca sobie dwie torby à la na siłownię na ramię i łypie żółtymi białkami oczu.

– Wie pan co, myśmy dopiero przyjechali – mówię, asekuracyjnie wbijając się we framugę drzwi – nie znamy kontekstu, nie wiemy, co się tutaj zadziało. Odpowiada mi śmiech, który traci na sile w dziurach po brakujących zębach.

– A że my na piątą do roboty wstawali i że gościom z naprzeciwka niby za głośno – zarzuca jeszcze jedną torbę na ramię i odwraca do wyjścia. Wiatr wieje tu nawet przez deski w podłodze.

– Czyli ta siódemka to już do wzięcia? – upewniam się, dalej zza framugi. Jest zimna i śliska jak poręcze molo w październiku.

– Dziewuszko, pewnie, że do wzięcia. Poza tym to jedyny pokój z widokiem.

Faktycznie, dobrze mówi, ta ściana domu jest skierowana do morza. Wchodzę do siódemki. Łóżko jest skumulowaną kulą pościeli pośrodku, na ścianie, nad łóżkiem – wycięte okno połaciowe z widokiem na ścianę nasstępnego domu. Nie widać ani kawałka nieba, o morzu nie wspominając.

– Mówiłem? Ostatni pokój z widokiem – rzuca znad trzech toreb i pokazuje wytatuowanego Jokera na ramieniu na wyjściu. Tylko przeciąg spod podłogi i okien przypomina, że przed chwilą wjechaliśmy do Rewy, do prawie puszczonej willi „Bryza”, w której nie uświadczyliśmy właścicieli, tylko pootwierane przeciągiem pokoje hotelowe, robotników zapewniających o rychłym nadejściu Ukrainek do sprzątania i bryzę wyciekającą z każdego zakamarka domu jak powietrze ze świeżo otwartej butelki Coli.

2

Przypadek

Tak właściwie to zapomniałam, jak wyglądają monety i papierowe pieniądze. Dziwi mnie Mieszko na dyszce, gubię dwuzłotówki. Mój świat ostatnio składał się z pikseli i powrotów na Las Wolski, wspomnień lata znad Mogilskiego, wieczorów przespanych na Gumtree. Wiatr wieczorami dmie tutaj jak stary rybak w butelkę po rumie. Skóra schnie od soli zawieszonej na wietrze. Dziwię się, że wieczorami te ziarenka soli wiszące w powietrzu nie świecą jak świetliki. Powinny. Tylko wtedy byłoby tu dziesięć razy tyle turystów i każdy przyklejony do telefonu.

Po 20:00 niewidzialny właściciel domu wyłącza wifi, duże, włochate pająki spływają wzdłuż ścian i czasem nawet wiatr odpuszcza. Przed zaśnięciem przeglądam polaroidy z rana. Prześwietlone przez aparat albo wykrzywione przez randomowych ludzi, którym wtykaliśmy w ręce różową, plastikową skrzynkę. Nauczyłam się odpuszczać na jakości już w korporacji. Person with too much driver for perfection will not make a good leader. Dalej śnią mi się maile z korporacji. Wszystkie takie same. Obiecujące złote góry przy zwolnieniu.

Bałtyk też jest nieprawdą, wirtuolandią, areną dla marketingowców, jednorękim bandytą na królów Polski, ale to przynajmniej przyjemniejsza wirtuolandia niż rzędy biurek i światła jarzeniówki.

– Ładne ma pan te łapacze snów – zagajam zza sznurów muszel gigantów, które zasłaniają słońce. Przyjemny, efekt uboczny sklepiku z pamiątkami na Helu. Przesuwam się w bok, bo jeszcze mnie naliczą.

– To nie łapacze, proszę panią, łapacze to dwa stragany dalej – objaśnia ziomek wbity w za duże ogrodniczki. Raczej nie właściciel. Nie odsyłałby do konkurencji, nie tak szybko i ubrałby się minimalnie bardziej stosownie.

– Pan myśli? Ja uważam, że to wariacja na temat łapacza, tyle że nadmorska.

– To pakować? – ludzie z Pomorza są szybcy, konkretni i praktyczni. Może nauczyło ich tego życie nad morzem, a może wymęczył kolejny sezon z turystami z południa.

– A ma pan mniejsze te łapacze? Ten to jest taki rozłożysty, że zajmie mi cały sufit – pociągam za sznurek jednej z wiszących konstrukcji. Wygląda jak żyrandol zrobiony na szydełku przez szalonego architekta na kwasie.

– Nie ma mniejszych, tylko takie – rzuca zza luźno rozstawionych zębów, aż strzyka śliną. Jeśli to faktycznie jego stragan, to powinien zmienić branżę na wędzone ryby, a nie ażurowe żyrandole z muszli.

– Ja bym jeden taki sznurek potrzebowała.

– No nie mam, proszę pani.

– Rozumiem. A nie odpadł panu kiedyś z jakiegoś zestawu? Byśmy dobrze wycenili – w głowie widzę sznur wielkich, płaskich muszli jak naleśników z masy perłowej zawieszonych na karniszu na moim strychu w Lasku Wolskim.

– Proszę panią – prycha jak koń, ledwo kończący wyścig – to są porządne konstrukcje. Tu nic nie odpada.

– Rozumiem – uśmiecham się i chowam rękę do kieszeni. Została mi w niej muszla wielkości nadgarstka pięciolatka, którą wykończone były sznurki. Nawet specjalnie się nie starałam. Nad morzem wszystko jest jakieś prostsze.

3


Chełbie to krążkopławy

– Dam dwie za czterdzieści złotych – wystawiona, opalona dłoń celuje we mnie dwiema bransoletkami dla surferów. Musiała się opalić dużo wcześniej, zanim przyjechaliśmy. Za oknem sklepiku dla lokalnych surferów i przyjezdnych hipsterów dalej wiszą ciemne i cięższe niż morskie fale chmury.

Sklepik jest wyciętym między smażalnią ryb „Twoja Flądra” a spożywczakiem „Pod Muszlą” małym kwadratem przestrzeni. Zamiast drzwi w wejściu są zawieszone sznurki z muszelek i kolorowych szkiełek. Zastanawiam się, jak robią tu handel zimą, po czym uzmysławiam sobie, że zimą całe miasteczko zamiera, hibernuje się, przestaje istnieć. Gdyby ktoś aktualizował zimą mapę pomorskiego, to tu gdzie stoimy byłaby po prostu biała plama.

– Kiedy ja nie surfuję – objawiam po chwili blondynie. We włosach ma warkoczyki z pozaplatanymi kamieniami, piórami i koralikami. Wygląda bardziej jakby prowadziła wioskę hipisów niż sklepik „Bahamaz”.

– No to ta będzie odpowiedniejsza – odkłada na ladę bransoletkę w kształcie deski windsurfingowej z wyciętym pośrodku drukowanymi literami napisem „SURF”. Na ręce zostaje jej taka sama z równie dużym napisem „KITE”. Widać artysta nie dał rady wcisnąć całego słowa „KITESURF” na jednej deseczce, albo zdecydował za niego marketingowiec. Dwie w cenie jednej. Jedna bransoletka, druga gratis. Tylko teraz, tylko w McDonald’s.

– Nie jestem też przesadną fanką latawcy, pani rozumie – oznajmiam, rzucając jej przepalone słońcem i zapaleniem spojówek o złożonej etiologii spojrzenie.

– Każdy kiedyś był – rzuca konspiracyjnie, mrugając przedłużonymi rzęsami 3D – lepiej nigdy nie dorastać, to pułapka – uśmiecha się jak psychoterapeuci wglądowi w amerykańskich filmach. Kto wie, może na żywo serwują takie same, pozornie ciepłe i uduchowione uśmiechy ze szkła i metalu.

– Razem będzie dziesięć złotych, w tym zniżka dla stałych klientów – krząta się przy kasie, która już wypluwa paragon – bo jesteś tego warta – mruczy pod nosem.

Jest ładna. Szkoda, że ciska we mnie tylko nazwami fanpage’y na Facebooku i dwuwierszy z reklam kosmetyków. Musi oglądać dużo YouTube’a i nie ma zainstalowanego AdBlocka. Nie wiem, ile ma lat. Ma zęby białości dwulatka, nieskalane niczym poza mlekiem matki, ale to raczej paski żrąco-wybielające z Rossmanna, ewentualnie mocna kokaina w weekendy.

– Zdaje pani sobie sprawę, że nie tyle, że jestem pierwszy raz w Rewie i waszym sklepiku, to mniemam też, że ostatni – męczę się już nią.

– Czasami dorośnięcie do dobrego designu trochę zajmuje, but I am sure you’re getting there – jej angielski przypomina niemiecki przetarty przez kuchenną tarkę.

Pięć minut później wychodzę z dwiema bransoletkami. W zasadzie są ładne, jeśli przyjrzeć się im pod słońce i nawet zamierzam je nosić. Nie wiem, co biorą, ale podejrzewam, że jakieś grubo halucynogenne ryby słonowodne.

4

Sopot

Trzask paska czekolady odrywanego od tabliczki zwielokrotniony przez mikrofon i ślina napływa do ust szybciej niż deszcz do oczu. Wszyscy jesteśmy psami Pawłowa, a my dodatkowo mocno wygłodniałą zgrają.

– Dzień dobry – przebijam się przez biały szum deszczu i trzask białej czekolady. Westchnięcie po drugiej stronie też leci przez głośnik.

– Są na dziś przewidziane jakieś zniżki na bilety z uwagi na pogodę? – rzucam raczej bez nadziei.

– Nie, proszę panią, nie ma. To nie schronisko na Kasprowym – odrośnięte na trzy milimetry hybrydy zamierają nad białym rzędem kwadratów  jak nad ofiarą, której nie wiadomo, czy darować życie, czy odroczyć egzekucję.

– A na Kasprowym dziś taniej? – rzucam zjadliwie w okienko.

– Nie wiem, proszę panią.

– I tak jeden normalny na molo, proszę.

– Dobrze, proszę panią – ciemnoróżowa hybryda w kształcie idealnego migdała odrywa bloczek biletu z drukarki.

– A myśli pani, że w ogóle warto dziś na to molo? Że coś na nim zobaczymy? – pytam dopiero teraz, kiedy już kupiłam bilet. Teraz nie powinna ściemniać, powinna powiedzieć prawdę, nie ma mi już nic do sprzedania. Wyczekująco wbijam w nią wzrok. Teraz widzę, że brwi ma w równie idealnym kształcie co paznokcie. Co ciekawe, jest to dokładnie ten sam kształt. Dwa łuczki migdałów po dwóch stronach twarzy. Widać w Sopocie usługi kosmetyczne chodzą w pakiecie z makijażem permanentnym.

– Tak, proszę panią – zbiera usta w jedną, cienką linię – to, co najważniejsze często jest niewidoczne dla oka. Dzisiaj macie państwo dużo jodu, szczególnie na końcu molo. Proszę dojść na sam cypelek i się nawdychać. Kiwam głową, jakby właśnie objawiła mi, że na końcu molo stoi i czeka Święty Gral.

Uśmiecha się dopiero, kiedy zatapia zęby w białej Milce. Nad molo wiszą tylko mewy i ciemne chmury, a wieje tak, że po powrocie do ośrodka nie czuć już przeciągu spod podłogi.sh

Tekst napisałam, schnąc po ulewie na cyplu w Rewie, w sierpniu 2019.
To było deszczowe lato.

17 myśli na temat “Chełbie to krążkopławy.

  1. Mieszczka.com

    Rozbawiły mnie słowa : „Wszyscy jesteśmy psami Pawłowa”.

    Sopot już mnie nie pociąga, jak dawniej, ale z pewnością pojadę, aby zobaczyć na żywo pomnik Bartoszewskiego, kiedy już stanie na jednym z rond.

    Polubione przez 1 osoba

  2. Bet

    Poczułam zapach morza i zmarzłam od wiatru a nawet wyczułam drobinki piasku w dłoni. Ach, jak ja tęsknię za polskim Bałtykiem! A wiesz, pamiętam jeszcze puste, dzikie plaże bez parawanów i darmowe spacery po sopockim molo choć nie mam jeszcze 100 lat. Wtedy nasze morze nie było wirtualne.

    Polubienie

  3. Zib

    Znowu nie skaczesz pod sufit, po co więc pisać ze się podobało?
    Generalnie dość dużo złośliwości oraz sarkazmu, na szczęście trochę mniej psychodeliki. Było ok, a może ok+( + to od kilku lat modne)! Dużo szczegółów, zbyt mało Ciebie, ale ok.
    Co do Bałtyku, to podobnie jak wiochy typu Rewal nie jest wirtualny. Wystarczy tylko spędzić na wodzie gdzie nie widać już brzegu trochę czasu. Bo tam gdzie byłaś, czyli na niezbyt już naturalnej plaży, w przybrzeżnych wodach skażonych gównem z Gdańska oraz Warszawy jest też aż zbyt realistycznie co widać, słychać i czuć 😻 Pozdrowienia💓

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.