/ fot. dzikie róże na ganku
Młoty pneumatyczne i wiertarki udarowe. W tygodniu punkt szósta, czasem w poniedziałki odpalają kwadrans później. W weekendy 7:30. Budzisz się jak na placu budowy i nawet nie słychać twojego standardowego budzika z Samsunga. To Kraków, Rondo Mogilskie, wiosna 2017 roku, czyli szczyt prac nad Szkieletorem, będącym podobno najwyższym budynkiem miasta i, co jak co, zdecydowanie najgłośniejszym.
Przy alei Beliny-Prażmowskiego stoi rząd nierzucających się w oczy kamieniczek, które zwartą fasadą ciągną się niestrudzenie wzdłuż alei aż po Cmentarz Rakowicki. Od niedawna mam przyjemność mieszkać w jednej z nich. Mieszkanie dwupiętrowe, ponad 100 metrów kwadratowych, z których każdy centymetr trzeszczy i trzaska przy najlżejszym kroku. Schody dumnie wiodące na drugie piętro mieszkania trzeszczą nawet przy spadnięciu na nie włosa. Ściany są dowodem na dyfuzję, osmozę i wszelkie inne przenikanie substancji i dźwięków. Kiedy mieszkanie dalej sąsiad obstukuje jajko, żeby je obrać ze skorupki, niesie się to przez wszystkie piętra jak w starożytnym amfiteatrze.
Za to po dotarciu do pracy niebo. Cisza, spokój i pogaszone światła. Do czasu. Biuro stoi w samym centrum, między Kościołem Mariackim a Ratuszem. Co godzina hejnał obwieszcza nam upłynięcie kolejnej godziny pracy. O piętnastej na arenę wkracza Pan Grający na Szklankach. Siedzi przed stolikiem zastawionym naczyniami w różnym stopniu napełnionymi wodą i gra Odę do radości Beethovena. Gra dobrze i nawet pod nogę, ale że w repertuarze ma tylko jeden utwór. Po godzinie mamy ochotę zamurować okna. Dwie godziny później grupa lokalnych breakdance’owców dołącza ze swoim popisowym numerem, któremu towarzyszy energetyczny kawałek rozpoznawany przez nas już po pierwszym akordzie. Chłopcy jednak z reguły męczą się szybciej niż Pan od Szklanek, kończą show i ustępują miejsca Odzie do radości, wybrzmiewającej w biurze już do końca dnia. Niby praca w Rynku, dobra lokalizacja i ogólny high life, ale dźwiękowo można wysiąść po dwóch miesiącach.
Tymczasem w kwestii rozmów w biurze dominują dwie tendencje tematyczne. Wiosną i latem dziewczyny korzystają z pogody i kart Multisport i uczęszczają na wszelakie zajęcia. W tym sezonie hitem jest taniec orientalny, potocznie zwany tańcem brzucha. Obiegowa nazwa zachęca do uczestnictwa w zajęciach tym bardziej, że lato blisko i każdy ciśnie na płaski, plażowy brzuch jak z gazetki Rossmanna. Dziewczyny omawiają więc przy komputerach rytmy orientalne, wystukują na blatach biurek DUM tek tek DUM tek tek czy DUM DUM tek DUM tek i przechwalają się, która ile zna rytmów, która potrafi je zagrać na darbuce, a która bierze lekcje indywidualne, żeby zabłysnąć na wieczorze panieńskim przyjaciółki. W torebkach noszą chusty wyszywane małymi, metalowymi monetkami, więc kiedy przychodzą i wychodzą z pracy, brzmią bardziej jak tabun tabor cygański niż jak zespół obsługi klienta.
Kiedy mija lato i przychodzi jesień, rytmy orientalne idą w odstawkę, a brzuchy kończą sezon taneczny. Zaczyna się przecież sezon smogowy, a smog jest najmodniejszym tematem w tej części Europy i Pekinie. Na zewnątrz ludzie i grajkowie uliczni milkną, bo smog tudzież maski przeciwsmogowe duszą ich za szyję. W środku też mówi się niewiele, bo to ciężki sezon i wszyscy są wypełnieni metalami ciężkimi. Na przerwach obiadowych dziewczyny wymieniają się przepisami na detoksykujące potrawy, polecają sobie nawzajem rośliny absorbujące cząsteczki smogu i odczytują stężenia pyłów z krakowskich stacji pomiarowych z aplikacji w telefonie. Co gorsza, pomiary są aktualizowane co dwie godziny, więc napięcie jak przy losowaniu Toto Lotka powtarza się cztery razy w ciągu dnia pracy.
Pięć miesięcy później po ustaniu wszechobecnego smogu i jeszcze bardziej wszechobecnej obsesji na jego punkcie z torebek nikną maski smogowe i znów zastępują je brzęczące chusty. Za oknem rozstawia się Pan ze Szklankami, który nie ubogacił repertuaru przez zimę, za to kupił nowe, większe szklanki z Ikei, żeby dźwięk lepiej rezonował. W kwestii dźwięków Kraków jest bardziej cykliczny niż buddyjska reinkarnacja.
Felieton ukazał się w 23. numerze Magazynu FUSS.
Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na lato i na Facebooka. Much love!
moderngeishatw
Miałam podobne spostrzeżenia przebywając niedawno 2 dni w Krakowie, ale mniej mnie to irytowało, bo byłam na urlopie. Turystów takie rzeczy wprawiają bardziej w dźwięczący orgazm starówkowego życia, przy którym można miło chrupnąć obwarzanka i wciągnąć placki ziemniaczane w pobliskim barze mlecznym. Do tej symfonii dodałabym jeszcze kopytkowanie dorożek po brukowanym chodniku ;) Może też się przyzwyczaisz i będzie to mniej kakofoniczna symfonia ;)
PolubieniePolubienie
Cklasacblog
Z reinkarnacją to… po Ci to. Ale zdjęcie ze zdjęcia róży (nietypowe!) bym skorzystał do przepisu #DietaKibica. Podam źródło, to zdjęcie od: „kałuża pełna mirabelek”, co udaje że się zna na reinkarnacji.
PolubieniePolubienie
Pingback: Z innego bloga polecam | Mój punkt widzenia albo skrawki żółtych papierów
danuaria
Bardzo fajny tekst. Czy możesz tak bardziej szczegółowo opisać te chusty? Czy one są trójkątne, kwadratowe, jakie są duże i czy te monety są na całych chustach, czy tylko może tworzą jakieś wzory? Nigdy się z czymś takim nie spotkałam.
PolubieniePolubienie
Gabriela
Szkieletor traci na wysokości, co boli mnie za każdym razem, kiedy idę do pracy.
PolubieniePolubienie
Jan Piotr
Dźwięki. Znów zmysłowy tekst, a więc… działa :-)
PolubieniePolubienie
Recenzjonistka
A ja tak pokochałam Gród Kraka :) Świetnie napisany felieton, moje gratulacje! Mogę tylko pocieszyć, że cykliczność dopada i inne miasta. Tyle, że np, w Poznaniu zamiast tańca orientalnego jest joga, albowiem latem prowadzone są darmowe zajęcia i niektórym do przeszkadza. Cóż, taki urok bycia w centrum.
PolubieniePolubienie