Z początkiem wiosny smużka smogu sączy się przez uchylone okno wespół z dźwiękami fletni tudzież innego bliżej niezidentyfikowanego obiektu grającego. Stoi dziadek pod oknem i dorabia do emerytury. To znaczy podejrzewamy, że dorabia do emerytury, nigdy nie posłyszałyśmy z ust jego stosownej deklaracji ani zaprzeczenia. Gra dzień w dzień od poniedziałku do piątku, w weekendy nie sprawdzałyśmy, bo to nie Indie i do pracy nie przychodzimy.
Od piętnastej do szesnastej – „Oda do Radości”. Chyba liczy na wrzuty pieniężne gawiedzi zagranicznej, z Unii Europejskiej pochodzącej, jako że „Oda do radości” zwykła być już czas jakiś hymnem organizacji. Zagraniczniacy mogą sypnąć eurem, a jak sypną zza zaciśniętych ust przekleństwem, to dziadek i tak nie zrozumie i grać dalej będzie. O szesnastej przedmuchuje fletnię i pewnie też sztuczną szczękę i uderza w „Kartkę z albumu dla Elizy” Beethovena. Uderza z taką siłą jak prawdopodobnie uderzył Jozue w bramy Jerycha przed naszą erą. Nie było mi dane poznać repertuaru po godzinie osiemnastej, ale kto wie, może nawet „Rota” mu się wymsknie z otworów fletni i gębowego.
Jako że fletniowisko (tak należałoby nazwać powtarzający się cyklicznie chodnikowy festiwal fletniarski) ma miejsce frontalnie pod naszymi oknami, można by flutniograjkowi z powodzeniem zrzucić kanapkę, albo dwie (aby wzmocnić gastrycznie), albo rzucić pomidorem (aby powalić). Ale jesteśmy skąpe ruchowo i rzucalnie, nikomu nie chce się do okna podchodzić, parapetu wymalowanego nie przez malarza ale gołębie oglądać.
Czasami czystość dźwięku „Ody do radości” zostaje zakłócona brzękiem mamony, rzucanej solowemu fletniście niby okruch gołębiom. Czasem ktoś z nas traci cierpliwość i cenne sekundy spędzone przed monitorem i zamyka okno, zamykając też dziadkowi usta i fletnię. Cisza przebiega wówczas po biurze jak po polach z końcem żniw, tylko w mózgach naszych dalej rozciąga się „Oda” od jednego ucha do drugiego, ale każdej już w innym tempie.
Praca na Rynku ma swoje plusy. Powszechnie przecież wiadomo już od podstawówki, że dwa minusy dają plusa, a dwa plusy przewrotnie wciąż dwa plusy dają. Praca w Rynku ma więc plusów wiele. Przede wszystkim Rynek jest blisko, co skutkuje tym, iż zanim do domów się zaudamy, łatwo osiąść gdzieś po drodze, niekoniecznie na mieliźnie, ale na przykład w barze. Pracując w rynku nie omija nas żadne wydarzenie kulturalne ani parakulturalne. Żaden naziemny grajek nie przejdzie chodnikiem niedosłyszany na naszym pierwszym piętrze. Żaden brzęk mamony nie umknie uwadze trąbek słuchowych naszych. Jesteśmy w centrum wydarzeń, pozwalając sobie na luksus bycia niewidzialnymi. Ściana naszej zabytkowej kamienicy (w czci i poważaniu wielkiej ją mamy) zasłania ozdobnym frontonem nasze lica i inne części nasze.
Kiedy Kraków smog wydziela jak róża wydzielać może aromat, mamy pierwszeństwo napawania się lokalnym dymkiem. Powszechne znanym jest, że Kraków jest najbardziej aromatycznym w centrum, przy Alejach Trzech Wieszczy i wzdłuż koryta Wisły. Lądujemy więc siłą rzeczy, a nawet bez specjalnej siły użycia, na pierwszych kartach księgi Towarzystwa Krakowskich Hipsterów smog wąchając najsampierw, nim dotrze on do pomniejszych zakamarków miasta, a nawet nad Wieliczką i Niepołomicami roztaczając swoje dymne zakola.
Praca w Rynku ma też aspekt masoński, bo nie do końca wiadomo, co się w tym Rynku robi. A robić można wiele. Można przynosić główki kapusty do sałatek w Piwnicy pod Jaszczurami, można stać za barem w Wanilii i z kufli ścierać półksiężyce szminek z Rossmanna, można czyścić (a właściwie nieczystymi pozostawiać) klozety w przejściu pod Sukiennicami, a można słuchać fletnisty na pierwszym piętrze w takt klawiatur.
Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na wiosnę i na Facebooka. Much love!
bfcb
Piękny opis rzeczywistości zaokiennej! Prawie przeniosłaś mnie w to miejsce. Czy w drugim akapicie postać na pewno ma przedmuchiwać lutnię?
PolubieniePolubienie
novincza
Mi za oknem biura czasem śpiewają syreny. Głównie alarmowe.
Fajnie piszesz. Podoba mi się.
PolubieniePolubienie
haziaj
A ja nie pracuję ani w Grodzie Kraka, ani przy rynku. Żaden fletnista mi pod oknem nie gra – czasem z zaparkowanej pod oknem fury dobiegnie jakie techno czy inszy rap zapodany przez jakiegoś klienta sąsiadującej lecznicy dla zwierząt. Grosz mu z okna rzucić szkoda, kanapki zjedzone już rana jeno jakim pustym segregatorem w cymbał można zdzielić jeżeli muzykant wychyli go przez okno…
PolubieniePolubienie
Olga Cecylia
Jeszcze lepiej niż pracować w obrębie Plant jest tam mieszkać. Wtedy się słucha pełnego repertuaru fletniowiska i innych atrakcji.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Agata Wieczorowska
Pewnie tak, ale to chyba wciąż poza moim zasięgiem finansowym. :D
PolubieniePolubienie
kobietalemur
Fajnie byłoby pracować w okolicach Rynku. Prawdę mówiąc fajnie byłoby pracować gdziekolwiek poza domem. A nie, że oficjalnie niby w korpozagłębiu, a de facto wiecznie zdalnie. Ale świat najwyraźniej uważa, że tłumaczy nie należy wypuszczać do ludzi, bo dzikie toto i nie wiadomo, co takiemu do głowy strzeli.
Co do smogu, to ludzie teraz jacyś wydelikaceni, doprawdy…
PolubieniePolubienie
Agata Wieczorowska
Ja mam w firmie jedną osobę, któa była translatorem freelancerem przez 11 lat i teraz pracuje z nami, bardzo sobie zresztą póki co chwali. :) A co do smogu, to żadni wydelikaceni, zimą tak smoguje, że ludziom kominy i płuca zatyka. -_-‚
PolubieniePolubione przez 1 osoba
kobietalemur
Ja się upieram, żeby pracować jednak w zawodzie wyuczonym, taka fanaberia. Siedzę w tej chałupie i krzywda mi się nie dzieje, tylko pomarudzę czasem.
Smogiem od najmłodszych lat oddycham, więc ledwo go zauważam, a na wiosnę to już w ogóle kwiatki mi pachną, nie tam jakieś aleje ;)
PolubieniePolubienie
Agata Wieczorowska
Broń Boże nie namawiam do zmiany branży ani przyzwyczajeń. :D Tyko piszę, jak jest. xP A ze smogiem, to mnie nie przekonasz. Zimą to czuć stąd do Wieliczki. -.-
PolubieniePolubienie
kobietalemur
Zimą czuć trochę, jakby wędzonką. Ale na wiosnę serio przestaję to zauważać. Tylko podczas wyjazdów w czystsze rejony doznaję szoku tlenowego i śpię pół dnia.
PolubieniePolubienie