Więcej lewitowania niż zjeżdżania. Wycieczka poza zonę.

Wie o tym każdy, na poziomie świadomości albo podświadomości. Ludzie żyją w ramach trzech zon: comfort zone (strefa komfortu), risk zone (strefa ryzyka) i death zone (strefa śmierci). Comfort zone to sobotni wieczór w piżamce, przed komputerem. Z kotem na kolanie i kubkiem kakao w ręku.

Moim prywatnym zdaniem, bez kota nie można osiągnąć pełnego comfort zoneRisk zone to strefa wyjścia z łóżka, zostawienia kota rozwalonego w pościeli jak żul w knajpie. W risk zone jest rozwój, poszerzają się horyzonty, tworzą nowe umiejętności. Człowiek przekracza swoje granice. Death zone to brawurowa emanacja risk zone. W tej strefie doza ryzyka jest tak duża, że ociera się o niebezpieczeństwo śmierci. Umiejętne lawirowanie między risk zone a comfort zone to, moim zdaniem, recepta na udane życie i rozwój. Chociaż brzmi to tak medycznie i protekcjonalnie. Poniżej wypiski z mojej weekendowej strefy ryzyka.

On wyjeżdża na ponad tydzień. Wyskakuję z mojej comfort zony i jadę na weekend na narty. Na nartach byłam dotąd raz. Uczyć się zjeżdżać. Jedziemy do Kasiny Wielkiej. Stok jak stok. Rzekomo nic specjalnego. Ale dla kogoś, kto na nartach był raz i sam do końca nie wie, jak to się stało, że wyszedł z tego cało jest to wyjście ze strefy komfortu do strefy ryzyka. I to dość widowiskowe.

Wjeżdżamy wyciągiem krzesełkowym do góry. Nie zdążam podjechać pod stok, a już wypierdalam się u stóp deskarzy, którzy ze stoickim spokojem dopinają sobie w słońcu drugiego buta.

Otrzepuję się ze śniegu jak niepyszna. I atakuję stok. Ten dość szybko opowiada kontratakiem. Rozpierdalam się na drzewie, aż mi się robi żal samej siebie. Jedna narta odczepia się w trakcie podniebnej akrobacji. Stok w tym miejscu jest dość stromy (mówię obiektywnie – Konrad, uczestnik zdarzenia to potwierdza). Muszę więc podczołgać się do góry, żeby pozyskać odpadniętą nartę. W oczach stają mi kadry z Miasta 44. Ale czołgam się dalej. Nartę zakładam 10 minut. Bo kto by pomyślał, że trzeba ją najsampierw odblokować. Okrywając ten fakt, czuję się jak post-Kolumb odkrywający coś więcej niż Amerykę. (Owacje.)

Jadę dalej. Zaliczam jeszcze kilka wywrotek. Z tych bardziej widowiskowych, to uderzam się tak mocno kijkami w kask, że o mało nie tracę przytomności. Jadę potem przez śnieg i gwiazdki, które migoczą mi przed oczami do samego końca zjazdu. Innym razem wywijam fikołka połączonego ze szpagatem i rozrywam sobie spodnie nartą. Pech chciał, że miły pan z wypożyczalni dał mi narty dobrze zaostrzone. Jak kredki w pierwszy dzień szkoły. Spodnie nowe. Białe, narciarskie, fancy. Przy moich umiejętnościach powinnam była kupić spodnie w kolorze śniegu i błota. Najlepiej z imitacjami dziur.

Zaliczywszy dwie dziury w odzieży zyskuję też wilgoć na całym obszarze nóg. Spodnie zaczynają przeciekać. Z każdą wywrotką, można je wyżymać. Aż moje tatuaże na udach aż kurczą się z zimna i wilgoci. Z risk zone powoli przesuwam się w kierunku death zone.

Cisnę dalej, bo nikt jeszcze nie nauczył się jeździć na nartach w łóżku, w piżamie, z kotem na kolanach, oglądając narciarzy na Jutubie. A jeśli jest ktoś taki, to bardzo chciałabym go poznać. Głównie po to, żeby przypierdolić mu z liścia w twarz, żeby pyszałek miał namiastkę tego, jak to jest wpierdolić się twarzą w zaspę twardego, zbitego śniegu. Takich wypierdoleń zaliczam kilka. Przy jednym prawie gubię soczewkę. Bogu dzięki soczewkę udaje się zaaplikować od razu na stoku z powrotem na gałkę oczną. Bo gałka oczna pozostała na miejscu. Chociaż zjeżdżanie na ślepaka w mokrych spodniach byłoby już wisienką na torcie death zone.

Wzdycham ciężko nad straconą okazją i zjeżdżam dalej. Wjeżdżając na krzesełku na stok mam co zjazd interwał intelektualnej glorii i chwały. Jedziemy z Konradem do góry. Jemu zwisa z nogi deska, mi narty. Pod spodem las. Choinki, puszki po piwie. Bo to przecież Polska. Odzyskuję resztki godności. Intelektualizujemy się te 10 minut potrzebne do wjechania na górę. Postmodernizm. Science fiction. Post-człowiek. Siedzę z miną specjalisty od wszystkiego. Kiwam sobie nonszalancko jedną nartą. Mina rzednie mi jak docieramy na szczyt. Kask ciśnie pod brodą tak bardzo, że zastanawiam się, czy przy rozpędzonej wywrotce nie poderżnie mi gardła.

Między 16.00 a 18.00 ratrakują. Zapisuję nowe słowo do swojego mentalnego słownika i wsiadam do samochodu. Dojeżdżamy do pensjonatu, który okazuje się być 2 minuty drogi samochodem od wyciągu. Wita nas pies, który w dniach swojej świetności był biały. Ale jego aktualne jestestwo jest już tylko wspomnieniem niegdysiejszej świetności. Właścicielka pensjonatu (i psa) – przemiła. Opowiadam jej, że wybrałam się na narty jak cesarz Japonii do Pakistanu. Nie mam nawet nieprzemakalnych rękawiczek. Babka przetrzepuje cały dom, przynosi mi rękawiczki, którym bardzo niewiele brakuje do rękawic narciarskich. Kupię jej za to czekoladę orzechową w pobliskim spożywczaku, którą od razu pochwyci jej małoletnia córka.

Pokój jak pokój. Rozdeptana suszka z karalucha pod ścianą. Poza tym – hit absolutny. Tanio. Blisko. Łazienka za ścianą. Śniadanie rano. Wszystko, czego potrzebujemy na jedną międzynartową noc. A nawet więcej, bo suszka karalucha jest przecież niespodziewanym bonusem. Żeby nie było. To najtańsza opcja noclegowa w całej Kasinie. Tylko domki położone peryferyjnie na skraju miejscowości były tańsze.

Dla jasności: nie antyreklamuję sprawy zdechłych karaluchem. Raz, że gość jest trup umrzyk. Dwa, że tylko jeden. Sprawa marginalna i uwagi nie warta. Noc okazuje się warta każdej złotówki. Śni mi się, że zjeżdżam ze stoku tak szybko jak tylko się da, bo gonią mnie wielkie karaluchy z czółkami jak kijki od nart. Pokój i stok stają się oniryczną inspiracją. Za tę usługę nie dopłacam. Bogu dzięki, bo i tak zostawiam w Kasinie wszystkie pieniądze i przyjdzie mi czekać do wtorku jak Żydom do końca szabatu na otwarcie korpo sakw i wysyp świeżutkiego korpo pieniądza.

Po ratrakowaniu twardo wracamy na stok. Co prawda Konrad już trochę sinawy. Wolałby leżeć w łóżku, z malowniczym karaluchem umrzykiem u stóp.

Ale tu nic z tego. Za to: stok nocą. W duchu cieszę się, że soczewki pozostały na miejscu. Stok nocą to stok odrealniony. Zjeżdżając, czuję się, jakbym oglądała jakąś niskobużetówkę narciarską, a nie zjeżdżała w realu. Pierwszy zjazd bez wywrotki. Zastanawiam się, czy może nie zabiłam się przypadkiem na stoku z rana i nie wyparłam ze świadomości tego faktu. Jak to rzecz się ma w licznych produkcjach telewizyjnych typu Drabina Jakubowa (1990), Zostań (2005) czy Ocaleni (2008). Zjeżdżam dalej, znów bez wywrotki. Zaczynam powoli wierzyć w swoją nieśmiertelność.

Przy którymś zjeździe jakiś typ nawet krzyczy za mną i prosi o pomoc. Jest drugi raz na nartach. Dzień dobry, ja też. Odpadła mu narta i nie może w żaden sposób jej założyć. Odblokowuję mu nartę. (Moje dzisiejsze post-kolumbijskie odkrycie). Zalecam otrzepanie buta ze śniegu i gość jest znów dwunartowy. Na koniec chce numer. Telefonu, nie buta. Ale tutaj moja usługa się kończy. Macham mu kijkiem i odjeżdżam. Nadmienię nieskromnie, że z gracą i wdziękiem, a nie naparzając się kijkami po głowie jak zbłąkany Wiking.

Kolejny wjazd kolejką. Tym razem nie z Konradem. Ten postanowił sobie poskakać na desce przez nocne muldy. Wsiadam. Gość jak dąb. Pytam czy opuszczamy już żelazną barierkę nad krzesełkiem. Zawiązuje się rozmowa. Gość pyta, skąd jestem. Ja, że z Białegostoku. O, to Wy macie teraz ferie od szkoły w Podlaskim. Nie, nie mamy. I nie od szkoły. Ja już po szkole, po studiach i zdążyłam nawet zlądować w dwóch korporacjach. Gość zachodzi w głowę, a uwierzyć nie może. Mówię mu, że ja tylko w stroju narciarskim tak młodo wyglądam. Pal licho, że jak idę do osiedlowego Lewca bez makijażu, to mi Redd’sa sprzedać nie chcą.

Jedziemy dalej. Gość zdejmuje rękawicę. Złota obrączka grubości pajdy chleba. Zaczyna opowiadać, jak to był na imprezie firmowej wczoraj w Zakopanem. Pięciogwiazdkowy hotel. Blichtr i splendor. Kabaret Ani Mru-Mru. A weekend wcześniej to był na nartach we Włoszech. 120 na godzinę jechał. Przełykam ślinę. Opowiada dalej, jak świeżo nakręcona katarynka. Że przyjechał z tego Zakopanego do Kasiny, a tu ratrakują. Kiwam głową z miną znawcy. No to on pojechał tutaj obok, na stok do Laskowej. A tam, pani kochana, krew na stoku. Krwi więcej niż śniegu. Jakaś kobieta, pani kochana, jeździć nie umiała i wjechała rozpędzona w muldę. Staw biodrowy wykręcony, noga wyrwana. Pod muldą luźna narta i luźna noga leżały, proszę pani. Przełykam ślinę. Inny gość nadział się na kijek jak kiełbasa na ognisko, pani kochana. Nie mam już czego przełknąć. Panie, mówię, ja jestem drugi raz na nartach. Pan mnie nie strasz. Gość mruga okiem, zjeżdża z krzesełka i odjeżdża z szybkością światła.

Bogu dzięki, że podejrzewam przeoczenie własnej śmierci i nieśmiertelność. Zjeżdżam jako post-człowiek. Bez strachu i bez wywrotek.

O niedzieli pisać już nie ma sensu, bo na cały dzień zaliczyłam dwie mało spektakularne wywrotki. Następnym razem deska.

strzalkos

​Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na zimę i na Facebooka. Much love!

14 myśli na temat “Więcej lewitowania niż zjeżdżania. Wycieczka poza zonę.

  1. Agnieszka Potocka

    Z tymi nartami to nie miałabym pewnie lepiej… Jeździłam może łącznie 10 dni w swoim życiu i przymusowe przekroczenie bariery komfortu do strachu przed połamaniem nie wydaje mi się zasadne. W ogóle. Po prostu wolę zrobić coś totalnie innego, ale bez wpisanych w to usterek w ciele. Poza tym, bardzo fajny język :)

    Polubione przez 1 osoba

  2. innam

    Ale to było dobre! Nasuwa mi się pytanie, takie w sumie z wątku pobocznego: jak to jest, że można zgubić soczewkę? Kiedy one wypadają? Co trzeba uczynić, zeby się soczewka poluzowała?

    Polubienie

  3. parzydelko

    „zaiste zacna notka!”, widzę, że my Agaty jesteśmy przystosowane do wyższych celów niż nakurwianie salt na stoku ;) Podziwiam i zazdraszczam wyjścia ze swojej strefy bezpieczeństwa i komfortu, mi się to nie zdarza, poza wyprawą na polowanie z chłopakiem (na szczęście nic przy mnie nie zabił! cóż za radość!)

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.