Nowy rok. Styczeń. Ludzie chudną, rzucają palenie, walczą z molami w szafach ubraniowych, odgrzybiają prysznice, uczą się norweskiego, kupują karnet open na siłownię. Poniedziałek wieczór. Siedzę na worku śmieciowym, 200 l, i wzdycham ciężko. Przeprowadziłam się. Zamiast glorii i chwały przeprowadzki w nowe miejsce mam 10 worów śmieciowych. Czarnych, z grubego plastiku. O mocno chemicznym zapachu i mocno wysypiskowym wizerunku.
Dwa transporty samochodem. Dwa autobusem. Plus przewiezienie choinki, bo się zachciało zapachu igliwia i żywicy na święta.
Bilans: 10 worów śmieciowych tak wielkich, że sama weszłabym do jednego i jeszcze zmieściłyby się ze mną patelnie. Szafka nocna, materac z Ikei, lustro, zestaw kapeluszy na wszystkie pory roku, tablica korkowa.
Jak się wprowadza dziewczyna wszyscy spodziewają się, że będzie błysk. Buty w korytarzu pod linijkę. Zlew lśniący jak włosy po odżywce Syoss 8 w jednym. Zapach świeżo upieczonego ciasta w kuchni. Nic z tego. Nie dziś, nie w tym miesiącu. Tymczasem przychodzi Łuks. Sąsiad z góry. W odwiedki i na oględziny nowo przybyłych rzeczy. Jest co oglądać. Tylko nie ma jak przejść. Korytarz, salon i kuchnia usłane są moimi rzeczami jak ulice Krakowa płatkami kwiatów na Boże Ciało. Majtki z patelniami, staniki pozakładane na książki, przyprawy do mięsa z gadżetami z Capgemini. Do tego – chemiczny zapach worków.
Łuks przeciska się przez ten podłogowy pchli targ. Dobija do kuchni. A na stole kuchennym – piękny, bożonarodzeniowy obrus. Od tzw. teściów. Nie ma to jak świąteczny element dekoracyjny na post-przeprowadzkowym rumowisku.
Odwiedzam moją byłą współlokatorkę. W nadziei, że nie ja jedna żyję na workach śmieciowych. Pomyliłam adres. Było jechać prosto na wysypisko śmieci. Karola wita mnie w pokoju, który bliższy jest stanu deweloperskiego niż Merkury Słońca. Pokój jakby pusty. Wszystko równo poukładane w szafkach. Biurko puste. Na suficie dyskretny klosz. Gwoździe w ścianach czekają na powiedzenie zdjęć i obrazów. Raj minimalisty.
Karola opowiada jak była na imprezie ze znajomymi z pracy. Koleżanka ma chłopaka Brazylijczyka. Imię nieznane, bo rzekomo nie do powtórzenia. Zachodzę w głowę jakie. Gość opanowuje powoli polski. Zaczął od działu przekleństw. Tendencyjnie. Póki co opanował dwa. „Kurwa”. I „matkojebca”. Bo przetłumaczył angielskie „motherfucker”. Przekleństwo brzmiące bardzo polsko, ale nie słyszałam go jeszcze z ust żadnego Polaka. Nawet jak się wpisze w translatorze google „motherfucker”, to nie wychodzi wzniosły „matkojebca”, tylko pospolite „skurwysynu”. Swoją drogą, ciekawe, czemu w wołaczu.
Dowiaduję się więc, że można po polsku kląć dosadnie ale z finezją. I że da się żyć nie jak na wysypisku dwa dni po przeprowadzce.
Na zdjęciu kot który się nie przeprowadził, bo nie nasz.
Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na zimę i na Facebooka. Much love!
qavtan
Piękne przekleństwa polecam w wykonania Jana Himilsbacha https://www.youtube.com/watch?v=JL3P9MUJYbI
PolubieniePolubienie
Agata Hiacynta
Dobrze wiedzieć.
PolubieniePolubienie
Eddie Two Hawks
Thank you for following and opening the door to your unique and wonderful website. Eddie
PolubieniePolubienie
Agata Hiacynta
Pleasure is all mine. ;-)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
makowskimariusz
Czarne worki dobre są też do biegania (przyspieszona termogeneza) co pokazano kiedyś w filmie poradnik pozytywnego myślenia. Swoją drogą można się poczuć jak śmieć. Za kilka lat to będzie trend i lans.
PolubieniePolubienie
Agata Hiacynta
Będzie to szczyt hipsterstwa.
PolubieniePolubienie
basia
Imię-Guilherme :-) matkojebca to akurat z filmu, takie urocze tłumaczenie, a i tak nic nie przebije kozojebcy. To juz inwencja jego koleżanki z pracy :-) ja teraz uczę się przeklinać z finezja po portugalsku.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Agata Hiacynta
Po portugalsku też się da, fakt. Powodzenia, Basiu. :)
PolubieniePolubienie