Wychodzi z mieszkania. Bez klucza. Zostawia otwarte drzwi. Wychodzi z klatki schodowej. Kodu nie zna. To blokuje drzwi butem. Do Lewiatana dociera w jednym bucie. Wokół głęboka zima. Ludzie w śniegowcach i grubych szalikach mierzą go spod oszronionych rzęs. Kupuje Nestea na kaca. Strząsa śnieg ze skarpety. I wraca na mieszkanie.
Na weekend przyjechał do nas Jego Brat. Bo w Krakowie jest koncert. Łąki Łan w pakiecie z Gooralem. W ramach Festiwalu Synestezje. W Klubie Studio. Rozchlana krakowska ciżba studencka. Nie żebym krytykowała. Sama byłam aktywną częścią tej ciżby przez 5 lat. Aż się łezka w oku kręci. Chociaż w sobotę, to zamiast łezki, wykwita mi śliwa na lewym oku. Bo ludzie tańczyli nie tylko nogami, ale głównie łokciami.
Zanim co. Sobota rano. Jedziemy do Zakopanego na Targi Designu Świątecznego, o wdzięcznej nazwie Zako_Twory (link). Jak wiadomo, wszystko w Zakopanem występuje albo na Krupówkach, albo na Gubałówce. Nie wiadomo, co gorsze. Targi występują akurat na Krupówkach. Na najwyższym piętrze kamiennicy Krupówki 4a. Po drodze trzeba minąć dwupiętrowego Sinsay’a. Dużo z tych idących na targi nie dociera do miejsca przeznaczenia i poprzestaje na którymś z Sinsay’owych pięter. Tak po prawdzie, to różnica niewielka. I tu i tu konsumpcja. Tylko ceny i szyld inne.
Na samych targach ludzi więcej niż na Gubałówce. Towary towarami. Poza tym w programie szturchanie łokciami. Przydeptywanie ciężkim, zimowym obuwiem. Wciskanie w oczy świeżo zakupionych łańcuchów choinkowych.
„O ja. Ile ludzi.”
„A co myślałeś? Toż to nie Forum Przestrzenie”
Mija nas dialog i dwójka ludzi z tobołami wielkości zdechłej owcy. Ja nie wiem co ci ludzie tutaj kupują, skoro wszystko drogie jak importowane z Saturna.
Przystaję przy jednym stoisku. Płaszcz w Renifery. Dwustronny. Z jednej strony biały w czarne renifery. Wyglądają jak bardziej wyrafinowane krowy. Z drugiej strony: bardziej wieczorowy. Czarny w białe renifery. Druga strona rekompensuje krowiość pierwszej. Płaszczyk długi, z lekka drapowany. Z pokaźnym kapturem. Tylko cienki jak pielgrzymkowa jednorazówka przeciwdeszczowa.
Pytam o cenę.
Mówią, że dziś na promocji.
Pytam, ile?
450 pln.
Pytam, to ile bez promocji?
550 pln.
Aha.
Przepuszczam okazję życia i idę do kolejnego stoiska. Tam dostaję nawet za darmo pocztówkę ze świnką. Przechodzimy też przez działy książek dziecięcych. W cenach może nie okazyjnych, ale już bardziej przystępnych.
Nawet udaje nam się nie wyjść z pustymi rękami. Kupujemy Florce (wiadomo) koszulkę z sową (wiadomo). Z kompatybilnym workiem na kapcie do przedszkola. Worek też z sową. Ostatnio jak byłam w Rabce to dałam jej sweterek w sowy. Nic tylko ubrać ją w to wszystko na raz, doczepić dziub i skrzydła. I będzie sowa. Tylko nie wiem, czy nie za ostra postmoderna na Rabkę.
Sobie kupuję materiałową torbę. Z lisem. Bo tylko na nią mnie stać. A skoro przyjechaliśmy aż z Krakowa, to torba materiałowa jest adekwatnym zwieńczeniem naszego wysiłku.
Z targów wjeżdżamy prosto na wspomniany koncert. Do Klubu Studio. Tutaj stać nas na więcej. Rozcieńczonego piwa z nalewaka pijemy jak bogowie na Olimpie Ambrozji. Masowo i bez opamiętania. Na Łąki Łan jestem królową podscenia. Goorala mało już pamiętam. Śliwę pod nosem darowuję jak przyjacielskiego kuksańca. A nocą, zamiast słodkiego sam na sam, On zdejmuje mi buty i soczewki kontaktowe.
Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na zimę i na Facebooka. Much love!