Po godzinach. Kilka orgazmów w fitness clubie.

Od poniedziałku do piątku – nieróbstwo w korpo. Wieczorami uprawianie hobby. Uprawianie tańców. Uprawianie innych rzeczy. A bo jesień. A bo smog. A bo zimno. A na mieszkaniu, w łóżku ciepło. I można się z pasją hobby oddawać. Kiedy indziej poducha, kakao, youtube party. Postanawiam, że chcę, żeby coś mną wreszcie wstrząsnęło. Nic nie wstrząsa mną od dobrych paru miesięcy. Stały meldunek. Stały kontrakt. Stały korpo pieniądz. Idę więc, nie na tańce, ani na poduszkowe youtube party, jak przewiduje rutyna. Ale do fitness clubu. Na Cycling All Terrain.

Do Fitness Clubu dojeżdżam, o dziwo, na czas. Tramwaj pruje przez krakowski smog jak statek widomo przez mgłę nad Adriatykiem. Podaję kartę Multisportu. Okazuję dowód tożsamości z histerycznie brzydkim zdjęciem. Wchodzę na salę. Półmrok jak na Wielopolu. Prowadząca wygasza zupełnie lampy. I puszcza kolorowe światła z dyskotekowej kulki w głębi sali. Psychodela pełną gębą.

Rowery ani ładne ani poręczne. Czarne. Mroczne stylistycznie. Z tribalowymi emblematami na ramie. Wyglądają jak skarłowaciałe konie wyciągnięte z jakiegoś niedośnionego koszmaru. Wzdrygam się. Ale dosiadam swego. Pedały chodzą jak zardzewiały klucz w starym zamku. Ledwo i z dużym oporem. Zaczyna się. Instruktorka ma więcej energii niż wszyscy uczestnicy zajęć razem wzięci. Biega między rowerami. Wymachuje rękami. Krzyczy. 30 sekund sprintu! 20! 15! Dajesz dajesz! Możesz więcej! Jeszcze 10! I siodło! Wszystkie tyłki opadają zgodnie i synchroniczne na czarne siodełka. Mój też. Po chwili.

Akompaniuje nam muzyka jak z Hollywoodzkich filmów postapokaliptycznych. Przy kolejnej turze sprintów i opadów na siodło, instruktorka biega między nami i basuje. Zaraz meta! Zaraz meta! Pokaż, że możesz! Gestykuluje przy tym rękami, jakby chciała postrącać głowy tych, którzy pedałują za wolno. Wygląda jak dyrygent jakiegoś mrocznego show. Do tego cały czas te dyskotekowe światła.

Opadam na siodło. Wielkie jak żółw z wysp Galapagos. Za każdym razem jak nań opadam, funduję sobie mini orgazm. Bo siodło duże. Niby nieporęczne. Ale zaskakująco elastyczne. Odkształca się, jakby wiedziało, gdzie i kiedy powinno. Cholera wie, może ono faktycznie z żółwia.

Orgazmy orgazmami, ale osobiście ledwo już dycham. A może właśnie dlatego. Boki siodełka ocierają mi się o pachwiny, przypominając, że frykcja to nie wymysł nauczycieli fizyki. Pot leje się ze mnie jak mało udany wodospad. Ale ta wciąż biega i pokrzykuje. Że zaraz meta. Że dasz radę. Że dajesz daję. Że ostatnie sekundy sprintu. Tyle że ona tak pokrzykuje od ostatnich 40 minut. A do żadnej mety póki co nie dobiliśmy. Nic to. Daję dalej. Okulary spływają mi z nosa. Bo kto to widział nakładać okulary, w dodatku stylowy vintage, na cycling. Zadzieram głowę do góry. Daję dalej.

Na finiszu instruktorka ma obłęd na twarzy i toczy pianę z pyska. Już nie kryje się z tym, że dyryguje muzyką i uczestnikami. Puszcza hity z Gladiatora. Jesteś wielki, krzyczy. I podskakuje rytmicznie z ręką w powietrzu. Ludzie się na to łapią. Zawierzają w swoją wielkość. Rozpedałowują się, jakby lada moment mieli się wznieść i wylecieć na czarnych rowerach przez otwarte okna. A że okna otwarte, to inna sprawa. Przy zamkniętych byśmy się podusili jak krety w niedotlenionym kretowisku. Przy otwartych wchłaniamy cały smog z dzielnicy. A Bronowice czystopowietrzne nie są.

Finisz! Już widać metę! Pokrzykuje. Dyryguje. I lawiruje między migającymi światłami. Jesteś silniejszy niż myślisz! Jesteś piękny niczym gladiator wynurzający się z wody! Mój Boże. Mam nadzieję, że nie. Jestem kobietą. Jeśli mam być do tego jak gladiator wynurzający się z wody, to już wolę być świnką morską.

Ostatnie sekundy. Pot mnie zalewa. Mogę być już tym gladiatorem, jak trzeba, bylebyśmy skończyli te wściekłe pedałowanie. Meeeta! Ryczy z zacietrzewieniem, od którego ściany drżą w posadach. Albo to efekt świateł z kuli. Siodło! Ostatni mini orgazm. Jesteś wielki! Jesteś gladiatorem! Pierdolę orgazm. Schodzę z roweru. Ledwo. Opieram się o tego mało udanego czarnego rumaka i wykasłuję z płuc pół bronowickiego smogu.

Z Fitness Clubu wychodzę nie jak gladiator, w glorii i chwale. Ale jak ktoś, kto miał iść na jogę dla seniorów. A pomylił sale.

strzalkos

​Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na zimę i na Facebooka. Much love!

6 myśli na temat “Po godzinach. Kilka orgazmów w fitness clubie.

  1. whoisafraidofbadmovies

    Genialne. Nieźle się uśmiałam ;D Ja, za namową znajomej, odwiedziłam raz siłownię i wyszłam z podobnymi odczuciami. Miałam wrażenie, że wszyscy sa mistrzami sztangi, tylko ze mnie taka zwracająca uwagę lama. I ten wszechogarniający smród ludzkich ciał. Mam traumę do dzisiaj. Zdecydowałam, że wolę sie pocić w samotności.

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.