Masowy transport zwłok do zbiorowych mogił musiał być przyjemniejszy niż poranna podróż 173ką. Jadę wciśnięta między czyjś łokieć a czyjeś inne kolano. Z policzkiem rozpłaszczonym na szybie jak naleśnik. I szpikulcem parasola wbitym pod żebro.
W korpo jak w korpo. Raz pod wozem. Raz za wozem. Dzwoni vendor. Piekli się jakby był asystentem samego szatana i szef mu pięty przypiekał. Dzwoni taki i w ryk, że faktura się nie płaci. W ryk, że nie portugalski native na telefonie. W ryk, że akcent obcy. Przepraszam bardzo. Outsourcing. Tutaj Polacy pracują. Nativi to robią za ścianą. W Serco.
Dzwoni drugi. Pieje z zachwytu. A bo pani taka konkretna, taka rzeczowa jak na Portugalkę. Z panią to można ustalać płatności. Kiedy ja nie Portugalka. Do Portugalki mi tyle jak stąd do Azerbejdżanu. A. To pani tak dobrze mówi po portugalsku. Niezwykłe. No doprawdy niezwykłe. I weź tu dogódź.
Między jednym a drugim telefonem uprawiam korpo uwiąd. Zwisam z krzesła jak świeże, jeszcze wiotkie zwłoki. Jutro Halloween Party. A już jestem pół-umrzykiem. Chora. Katar dusi mnie jak wąż boa. Dreszcze łaskoczą jak robaki w trumnie.
Warunki na chorowanie i tak lepsze niż we wcześniejszej korpo, u Braci Warnerów. Szczerze? Bardziej zmęczyłoby mnie pójście do korpo lekarza niż do korpo. Odstać swoje w kolejce. Nasłuchać się kasłania dzieci i stukotu lasek babć. Dostać receptę na Augumentin i L4 na tydzień. Umrzeć i tak przed końcem L4, bo Augumentin wybije każdą bakterię. Ale najpierw jej nosiciela. To już mi vendorzy milsi.
Dziś wyglądam nawet nie jak śmierć na urlopie. Ale śmierć na nadgodzinach w Capgemini. Odchodzi więc temat przebrania na imprezę. Zero makijażu. Włos luźny. Będę straszyć lepiej niż ci w maskach zombie. Do tego oszczędka życia na stroju.
Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na zimę i na Facebooka. Much love!