Kraków. Z lotu ptaka musi wyglądać jak monstrualny jeż najeżony strzelistymi gmachami korpo. Zatopiony w toksycznym smogu. Sceneria aż prosi się o nakręcenie postapokaliptycznego science-fiction.
W piątek co najwyżej można było kręcić komedio-dramat. Niestety ze mną w roli głównej. Na śniadanie zjadłam bułkę z suto wkrojoną papryczką jalapeño. Kupiłam dzień wcześniej w przykorpowym Carrefourze. Wyglądały niewinnie. Małe, kurduplowate, anemiczne w kolorze. To wkroiłam. Mordę wykręciło mi na drugą stroną. Spłynął makijaż. A usta płukałam wodą mineralną z pół godziny. Bo połykać nie mogłam. Jeszcze jadąc korpo busem, stałam z rozdziawem godnym bociana, bo usta paliły mnie jak lokalnego poczciwca, świętej pamięci Smoka Wawelskiego.
Przyjechałam do korpo. Nie zadzwonił do mnie żaden vendor. Po co w ogóle się fatygowałam. Tak czy inaczej, nie przewidziałam, że w przyrodzie nic nie ginie. I że zjedzona papryczka, musi też zostać wydalona. O mało, za przeproszeniem, dupy mi nie urwało. Ludzie, którzy utyskują, że srają żarem, bo egzamin, srają żarem, bo prawo jazdy, nic o sraniu żarem nie wiedzą. Zalecam konkretnej wielkości papryczkę jalapeño. Aplikować na czczo. Nowa jakość życia. A jaka satysfakcja, jak dupie udaje się zostać na miejscu. Także korpo łazienka. Dantejskie sceny. Na koniec okazało się, że w kabinie nie było papieru, bo wizyta gości. I jest wystarczająco dużo pracy w kuchni przy myciu kubków. Bo zmywarki działają, jak chcą. Czyli zasadniczo nie działają. Odczekałam więc, aż wszyscy korzystający opuszczą korpo przybytek. I ze spuszczonymi gaciami udałam się po papier.
Byłam tak wyniszczona śniadaniem, jak Nagasaki po bombie atomowej. Powstrzymywałam się więc od spożywania pokarmów przez resztę dnia. W zgodzie z chrześcijańską cnotą umiarkowania w jedzeniu i piciu. W sam raz na piątek. Głowa rozbolała mnie z głodu na tyle, że odwołałam wszystkie towarzyskie plany na wieczór. Mieliśmy się spotkać pod Głową Mitoraja, ale przy takim natężeniu bólu, równie dobrze mogła to być moja odpadnięta głowa.
Ale na tańce iść trzeba było, bo w tym tygodniu obijałam się w tej kwestii jak torba z zakupami o udo. Przyjechałam do szkoły, a tam zamknięte. Ciemno, głucho. Dobrze, że dechami nie zabite. Pocałowałam klamkę, a była to mało udana, sfatygowana gałka.
Skoro byłam już tak blisko Galerii Krakowskiej, grzechem było nie wejść. W końcu to świątynia pieniądza. Zasadniczo miałam iść do Rossmanna po odżywkę do włosów. I choć to nie po drodze, bo Rossmanna i Pull & Beara dzielą dwa piętra schodów mniej lub bardziej ruchomych, to mi się jakoś zgrabnie złożyło. Wydałam tam tyle pieniędzy, że Paris Hilton by się nie powstydziła. I, obładowana, jak Polka wracająca z Egiptu, wróciłam na mieszkanie. Czułam się głupia, stara i rozrzutna. Pomyślałam, że chociaż nie jestem gruba. Ale zaraz przypomniałam sobie, że na tańcach nie byłam. Więc i do grubej niewiele mi brakuje. Zawinęłam się w kołdrę i w tej spektakularnej kreacji spędziłam piątkową noc.
Jeśli spodobał Ci się tekst, to super! Gdzieś tam cieszę się jak dziecko i skaczę pod sufit mojego ośmiometrowego strychu. Udostępnij, proszę, podlinkuj, przescroluj jeszcze raz. Wpadaj też częściej na zimę i na Facebooka. Much love!